12 Grudnia 2024 |
Czwartek |
Do końca roku zostało 20 dni. |
Imieniny obchodzą: Adelajda, Aleksander, Dagmara, Paramon, Suliwoj |
W czerwcu 2011 roku, z inicjatywy Janusza Jackowskiego i Wiesława Siedlika, odbyło się w sieciechowickim Domu Kultury spotkanie starszego i młodszego pokolenia, poświęcone przeszłości tej miejscowości. Rezultatem są między innymi wspomnienia pani Marii Chwiałkowskiej, dotyczące czasów II wojny światowej.
Moje spotkanie z żołnierzami 16 Pułku Piechoty Ziemi Tarnowskiej w czasie poligonu w 1939 roku
Maria Chwiałkowska
Jest rok 1939. Miesiące lipiec i sierpień – miałam wówczas 10 lat. Mieszkałam w Sieciechowicach, poczta Bogumiłowice, obok Mikołajowic. Niezwykłe wydarzenie dla mieszkańców tych miejscowości, a dla dzieci szczególna atrakcja: przyjechało wojsko! W Mikołajowicach, na rozległym pastwisku-błoniu wzdłuż drogi, tuż za wioską w kierunku Sieciechowic, żołnierze rozbili namioty i ulokowali się w nich. Jakaż to była dla nas dzieci frajda – pełno żołnierzy, kuchnia polowa, to było coś wspaniałego! Największym jednak wydarzeniem, które do dziś widzę przed moimi oczami i które bardzo zapadło mi w serce i pamięć, był postawiony pod wierzbą blisko drogi ołtarz polowy, przy którym w każdą niedzielę odprawiana była przez księdza kapelana Msza Święta. Uczestniczyli w niej oprócz żołnierzy chyba wszyscy mieszkańcy obu wiosek i cała masa dzieci. Do tej pory, ilekroć przejeżdżam drogą wzdłuż tych błoni w Mikołajowicach, to widzę nie znajdujące się tam obecnie budynki zakładów przemysłowych, ale stojące namioty wojskowe i niezapomniany ołtarz polowy.
Chciałam zaznaczyć, że żołnierze tej jednostki w ramach ćwiczeń wojskowych mieli swój punkt wartowniczy na terenie zabudowań moich rodziców Tadeusza i Anny Pażuchów w Sieciechowicach, gdzie znajdowała się radiostacja i łączność telegraficzna. Był to ostatni dom między Sieciechowicami a Bogumiłowicami. Żołnierze ulokowani byli w stodole, a w znajdującym się obok ogrodzie pod długimi rzędami pięknych drzew wiśniowych pełnili wartę. Pamiętam moment, gdy pewnego dnia podjechał samochód, a w nim kilku oficerów w polskich mundurach. Rozmawiali z żołnierzami pełniącymi służbę na tym polowym posterunku i wkrótce odjechali. Jakiś czas później ludzie mówili, że to byli szpiedzy niemieccy. Nie wiem, czy to prawda. Pamiętam również dzień, gdy przyszedł rozkaz i żołnierze w pośpiechu zwijali kable radiostacji, likwidowali obóz. O zbliżającej się wojnie było coraz głośniej. Stan napięcia i strachu był coraz większy. Mobilizacja – kilku członków mojej rodziny też poszło na wojnę. Później tatuś mówił, że żołnierze 16 pułku zostali posłani na pierwszą linię frontu, gdzie wielu z nich w czasie bitwy zginęło.
Tak się złożyło, że w 2002 roku los pozwolił mi w rocznicę wybuchu II wojny światowej wziąć udział w uroczystościach rocznicowych na polu bitewnym pod Pszczyną. Mogłam już jako osoba w podeszłym wieku złożyć na miejscowym cmentarzu pod pomnikiem bohaterskich obrońców Ojczyzny kwiatek i zapalić znicz, jako dowód pamięci o poległych. Może to, co napisałam, to niezbyt wiele, ale te wydarzenia zapamiętałam jako dziesięcioletnie dziecko. O nich często opowiadam zarówno moim dzieciom jak też i wnukom, aby i one zachowały pamięć o bohaterskiej przeszłości naszego narodu.
Mogiły 16 Pułku Piechoty w Ćwiklicach i Pszczynie:
http://eksploratorzy.com.pl/viewtopic.php?f=87&t=1850
Wielkie serce mieszkańców Sieciechowic
Maria Chwiałkowska
17 września 1939 roku wschodnie tereny Polski, na skutek najazdu armii sowieckiej, zostały zajęte przez Rosję. Ludność polska zamieszkująca kresy wschodnie, a głównie tereny Wołynia, Podola, Polesia, w brutalny sposób, mając na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy niejednokrotnie zaledwie 1 godzinę, została przez czerwonoarmistów załadowana do pociągów towarowych i wywieziona do Kazachstanu czy na Sybir. Na terenach należących przed II wojną do Polski, a obejmujących dzisiejsze obszary Ukrainy, mieszkało obok siebie wiele grup narodowościowych i etnicznych, a najliczniejszymi byli Polacy i Ukraińcy. Żyli oni ze sobą w zgodzie, zawierając wiele małżeństw mieszanych. Niestety, w czasie II wojny oddziały zbrojne Bandery zaczęły szykanować Polaków, palić całe wsie, mordować mieszkających tam zarówno rdzennych Polaków, jak również tych z mieszanych małżeństw ukraińsko – polskich i polsko – ukraińskich.
Żona mojego stryjcia Mariana Pażuchy, Wanda Pażucha z Selbków miała mieszkającą w okolicach Stryja i Doliny w miejscowości Wygoda bardzo bliską rodzinę - brata swojego ojca z rodziną. Dziadziu Adam Selbka był w miejscowości Wygoda leśniczym i mieszkał w pięknie położonej wśród urokliwych lasów leśniczówce i tam pracował. Był człowiekiem nadzwyczaj uczciwym, uczynnym i życzliwym, dlatego też darzony był szacunkiem zarówno przez swych pracowników, jak również przez mieszkańców tych okolic - Polaków i Ukraińców. Ale w sytuacji okropnych masakr prowadzonych na tych terenach, ich los był niepewny. Z uwagi na zagrażające im niebezpieczeństwo utraty życia, tym bardziej że znajdowała się tam również przybrana córka moich stryjostwa Pażuchów Irena, stryjenka Wanda zwróciła się z gorącą prośbą do moich Rodziców, aby w jakiś sposób ich sprowadzić do nas do Sieciechowic. Na marginesie dodam, że stryj Marian jako dowódca baonu pułku Strzelców Podhalańskich w stopniu dyplomowanego majora, przebywał wówczas na Węgrzech w obozie dla internowanych polskich oficerów. Stryjenka zaś jako żona polskiego oficera ze względów osobistego bezpieczeństwa musiała się ukrywać i pracowała w restauracji w Nowym Targu. Nie miała też możliwości ani warunków, aby swej rodzinie zapewnić chociażby najskromniejsze warunki pobytu u siebie. Nie mogła też czynić jakichkolwiek starań celem sprowadzenia ich na teren Generalnej Guberni.
W tej sytuacji mój Tatuś, bo przecież to była dla niego prośba ze strony najbliższej rodziny, podjął się pomimo ogromnych trudności sprostania tej prośbie. Piszę te wspomnienia mając 82 lata, więc dzisiaj niektórych szczegółów tego wydarzenia dokładnie nie znam, a rodzice wówczas mnie o tych sprawach nie informowali. Miałam wtedy 14 lat i jak na ówczesne czasy nie byłam tak bystra jak współczesna młodzież, a wszystko przecież działo się w daleko idącej konspiracji. Pamiętam już z późniejszych informacji, że rodzice list z zaproszeniem podali jakiejś osobie z Łętowic, a jakim sposobem dotarło to wszystko do zainteresowanych na Ukrainie - tego nie wiem. Faktem jest, że Dziadziu Selbka na podstawie tego zaproszenia uzyskał zgodę odpowiednich władz na wyjazd z dotychczasowego swego miejsca zamieszkania, jak również przydzielono mu kilka wagonów towarowych celem zabrania części swego dobytku. W miejscowości Wygoda mieszkał Dziadziu i znaczna część ich rodziny od pokoleń. Gdy jego rodzina dowiedziała się o możliwości wyjazdu, błagali Dziadzia Selbkę, aby mogli się z nimi razem zabrać.
W lipcu 1943 roku, po uprzednim powiadomieniu moich Rodziców o przyjeździe, na bocznicę stacji kolejowej w Bogumiłowicach przyjechało kilkanaście wagonów towarowych wypełnionych ludźmi i ich dobytkiem. Mój Tatuś już tu na miejscu zorganizował tym ludziom transport i miejsca pobytu. Dokładnie pamiętam, a nawet mam przed oczami ten obraz, jak ówcześni gospodarze z Sieciechowic, którzy posiadali konia i wóz, podjeżdżali do Bogumiłowic, zabierali ludzi wraz z ich dobytkiem i przywozili do Sieciechowic. Wśród najbardziej ofiarnych i chętnych gospodarzy byli nieżyjący już śp. Józef Jackowski ( ojciec Andrzeja), Józef Tadel, Józef Bibro, Józef Jackowski z folwarku, Stanisław Siedlik. Przyjezdne rodziny zostały przyjęte przez mieszkańców Sieciechowic do ich domów, a były to domy przeważnie stare, drewniane, składające się z sieni i dwóch izb, bez światła elektrycznego, wody w domu i innych urządzeń.
I tak w naszym domu, tj. Tadeusza i Anny Pażuchów zamieszkały następujące osoby: Adam Selbka z żoną Karoliną i córką Emmą, ksiądz Piotr Krzewski i gospodynią Marią Chmarną oraz rodzina Drozdów z trójką dzieci. Rodzice oddali im do dyspozycji 2 mieszkania z kuchnią, czyli praktycznie cały dom. My zamieszkaliśmy w niewykończonym mieszkaniu na strychu. Ponieważ Selbkowie przywieźli również ze sobą 2 krowy, oddaliśmy także stajnie, a nasze krowy trzymaliśmy w szopie. Państwo Drozdowie mieszkali u nas do października 1943 roku, a ponieważ zbliżała się zima i my nie mogliśmy już mieszkać na strychu, rodzinę tę przyjęli do swego domu państwo Maria i Bartłomiej Oćwiejowie. Poza tym u państwa Ignacego i Anny Moskalów mieszkali Krochmalowie z córką Lidią. U Józefa Jackowskiego mieszkała pani Czajkowska z córką Heleną, której męża Ukraińcy w nieludzki sposób zamordowali przed ich wyjazdem do Polski. U Stanisława i Bronisławy Oćwiejów mieszkali Zyzdowie z dwoma córkami, bratem oraz siostrą z synem Andrzejem i Józefem Selbką. U Józefa i Agnieszki Jackowskich (na folwarku) mieszkali Domiradzcy z rodziną, a u Stanisława i Genowefy Solaków - pani Kwietniowa z córką, ale oni pochodzili ze Śląska, skąd uciekli przed Niemcami. Później zamieszkali u nich Państwo Rybiccy, przybysze ze wschodu.
Chciałam podkreślić, że w tak ciężkich i trudnych czasach, gdy wszędzie panowała bieda, a każda rodzina miała trudne warunki mieszkaniowe i brak było żywności, większość mieszkańców Sieciechowic okazała tyle serca i zrozumienia, dzieląc się z tymi ludźmi przez prawie 2 lata zarówno kątem do spania, jak też i kromką chleba. Chciałam o tym napisać, bo ci ludzie, którzy bezpośrednio pomagali tym potrzebującym, już nie żyją, a ich potomkowie być może o tym nie wiedzą. Chciałam jako naoczny świadek tych wydarzeń zaświadczyć o tym, ile w tych trudnych czasach było w ludziach dobra i bezinteresownej życzliwości, a co dzisiaj byłoby chyba niemożliwe. Ci ludzie ze wschodu, którym udzielono pomocy, starali się odwdzięczyć swoim dobroczyńcom pomagając w pracach polowych i gospodarskich. Chcę podkreślić, że wszyscy, zarówno przybysze jak i mieszkańcy Sieciechowic, żyli ze sobą w zgodzie i wzajemnym szacunku.
Ksiądz Piotr Krzewski, który u nas mieszkał, codziennie przeprawiał się łódką przez Dunajec do kościoła w Zbylitowskiej Górze, aby tam odprawić Mszę Świętą. Przewozili go ci mieszkańcy Sieciechowic, którzy potrafili przepływać łodzią przez Dunajec. W tym czasie Sieciechowice należały do parafii i sołectwa w Zbylitowskiej Górze. Do kościoła przepływaliśmy zawsze łodzią, obojętnie jak duża była woda w Dunajcu. Gdy dzisiaj na to patrzę oczami tamtych czasów, widzę jak bardzo ludzie ryzykowali swoim życiem. Pamiętam te wydarzenia jakby to było dzisiaj lub wczoraj. Wezbrane, rwące fale, po których z olbrzymim trudem usiłuje się przedrzeć na drugi brzeg mała łódka niczym łupinka orzecha, pełna ludzi, chybocząca się na wszystkie strony. Kilku mężczyzn długimi żerdziami stara się przeprawić ją w prostym kierunku na drugi brzeg. Zazwyczaj się to udaje, ale niekiedy łódka mknie porywana wartkim nurtem wody w kierunku mostu kolejowego w Bogumiłowicach, aby dobić do tego samego brzegu, z którego odpłynęła. Sytuacja taka była dosyć częsta, szczególnie w okresie dużego przyboru wód. To uniemożliwiało uczestniczenie w nabożeństwie, wtedy trzeba było przechodzić przez most kolejowy, co również było bardzo niebezpieczne. Obserwując te zmagania się ludzi w walce z tym groźnym żywiołem, mogę z całą stanowczością stwierdzić, że Opatrzność Boża w wyjątkowy sposób czuwała nad nami i nigdy nie doszło do groźnego ani śmiertelnego wypadku. Zimą zaś, gdy silny mróz dochodzący do -30 stopni lub nawet więcej pokrył cały Dunajec grubą taflą lodu, ludzie do kościoła przechodzili po lodzie.
Wracając do rodzin, które mieszkańcy Sieciechowic przyjęli do swoich domów latem 1943 roku, to przebywały one tu do zakończenia wojny, tj. do maja - czerwca 1945 roku. Zaraz zaczęli szukać dla siebie miejsca zamieszkania w różnych częściach Polski. Część z nich wyjechała na zachód Polski, na tzw. „ziemie odzyskane”. Były to tereny poniemieckie, które Polska otrzymała w zamian za ziemie zabrane nam przez sowietów na wschodzie Polski. Dziadziu Selbka wraz ze swoją rodziną, to jest z państwem Drozdami, wyjechali do Wołowa na Dolnym Śląsku. Ciocia Emma, która wyszła w międzyczasie za mąż za pana Tadeusza Zyzdę, wyjechała z mężem do Krakowa, podobnie jak Andrzej Selbka z mamą i bratem, a także państwo Rybiccy. Część rodzin została w Tarnowie - to jest państwo Krochmalowie i pani Czajkowska z córką. Ksiądz Krzewski wraz ze swoją staruszką gospodynią wyjechał do Wielunia.
Mówiąc o księdzu Krzewskim, chciałam podać jedną bardzo ważną informację. Ksiądz ten zaopatrzył na śmierć śp. Tadeusza Moskala (na którego wszyscy mówili Władek). W chwili śmierci miał 24 lata. Byłam wśród innych na jego pogrzebie w Zbylitowskiej Górze. Przez lata mówiono, że zmarł na „ślepą kiszkę”. A prawda była zgoła inna. On walczył w partyzantce i został ciężko ranny. W szpitalu nie można go było umieścić, bo Niemcy od razu by go rozstrzelali, a w domu nie było możliwości leczenia. Ponieważ wszystko działo się w konspiracji, stąd wersja o śmierci na skutek zapalenia wyrostka robaczkowego. Zginął on śmiercią bohaterską walcząc o Polskę, jak setki innych młodych ludzi, którzy w obronie ojczyzny oddali swe młode życie.
Poprzez spisanie powyższych wspomnień chcę utrwalić kilka wydarzeń z czasów II wojny oraz nazwiska mieszkańców Sieciechowic, którzy pomogli mojej rodzinie i innym przybyszom z kresów, a przez to wyrazić wdzięczność za ich wielkie serce w tamtym okrutnym czasie.